Moja matka w wigilię
Mamo, ty też kiedyś
lubiłaś zielone i niebieskie nici
i wielkie nieme wody, prawda?
Teraz życie wije się na poszarpanych strunach,
a chore promienie słońca mkną ku ziemi.
Prawda, że nie ma znaczenia
jedna troska więcej czy mniej?
Poeta właśnie biedzi się nad rymem i pokasłuje,
snuje się wygłodniały i modli do ciebie,
bo liryka, o tak,
ucieka, biegnie jak oczko w twojej pończosze,
a niebem trzęsą mroczne fantomy.
Nieme akordy spadają jak liście,
w głębi dzwonią kryształy,
popękane dzwony.
Gdzieś ludzie słuchają mowy pogrzebowej,
gdzieś już posypują solą śnieg i wiersz,
gdzieś serce pęka, a płuca łakną powietrza.
Słowa biegają we mgle,
wpadają na ściany,
liryka ucieka,
z zaślinionym petem w ustach,
z wściekłym kąsaniem oszalałych ludzi.
Synku, nie trzeba się burzyć,
nie trzeba,
nie trzeba.
Mamo, patrz,
sąsiad Ferike biega po ogrodzie z kosiarką
i wrzeszczy: Viva Las Vegas.
Kręci się koło fortuny,
życie wypada poza rzeczywistość.
Liryka ucieka na łeb, na szyję
z warczącą kosiarką na plecach.
Chciałaby uciec do Tonga, na Tahiti.
Uciec na spokojniejszy ocean.
Viva Salamanca, viva los chaos.
Poeta z opryszczką na wardze,
dość ma hałasu, psów, słoniny,
szampana, kpin, rzeczywistości, ekstazy.
Dość ma patosu i pospolitości,
nad głową siwieją mu martwe złudzenia.
Mamo, ja nie rozumiem,
skąd to nieodparte drżenie,
skąd ten pęd i tyle wspomnień,
skąd u podnóża ścian kratery,
atomy pleśni na więdnących kwiatach.
twój ojciec, synku, zawsze mówił: tylko bez paniki,
nie denerwuj się niepotrzebnie
Och, mamo, mamusiu,
długie modlitwy na brzegu wieczności.
Od tysiąca lat purpurowa noc. Nieszpory i wigilia.
Ty też kiedyś lubiłaś zapach słońca, prawda?
Świeże powietrze i powidła w knedlach.
Och, patrz, w oddali widać światła Raguzy,
wiatr już gasi latarnie,
i wszystkie sny znikają,
znikają tańczące delfiny, jedwabne pończochy
i zwinne pęciny.
Chora jest muzyka Muzy.
Gorące promienie słońca wpadają do morza.
Pani o atomowym sercu gdzieś na grzbiecie oceanu.
Mamo, ja nie rozumiem,
wokoło globalna zgnilizna, katastrofa.
Kolory dziczeją, jaskrawe w szalonej kawalkadzie,
spondeje, jamby, anapesty.
Wszystkie stopy biegną we mgle
i w milczeniu walczą z szarymi duchami.
synku, nie trzeba wszystkiego rozumieć,
nie trzeba
nie trzeba
Dziesięć lat temu zawsze było lepiej -
napisał kiedyś Kosztolányi.
Siedemdziesiąt pięć lat, zrywa się nić.
Teraźniejszością była kiedyś każda
chwila natchnienia, każda szczęśliwa godzina.
Mamo, prawda że wszyscy jesteśmy rozbitkami
i taszczymy na ląd nasze rupiecie?
Naprawdę trudno dać radę porom roku,
poeta pokasłuje, jego ręką trzęsie zegarek Parkinsona.
Ucieka liryka, ślepa kicha ją połyka,
Zapycham ją swetrem od przemytnika,
rymy uciekają,
w nasze ciała, w dusze wpada stukanie czipów.
Mamo,
ja tylko mówię to, czego nie wolno:
duch zjada na kolację dynamit.
Napiera święta pieśń chaosu,
z oczu Boga kapią łzy,
w ciepłej rosie kąpie się łąka.
Na stole plaster białej słoniny,
w szklance dzwoni łyżeczka,
śnią o czymś stare, walące się piętra.
Gdzie się podziały miasta, domy, ludzie,
umarli święci
i tunele?
Mamo, ja nie rozumiem,
byłem nawet za szklanymi górami
i wdrapałem się na najwyższy budynek świata
(CN-Tower, Toronto), lecz nic nie widziałem,
tylko zmierzch niknący we mgle.
widzisz, synku, nie warto się wspinać
tak wysoko
Mama też kiedyś weszła na kościelną wieżę, prawda?
Wtedy jeszcze widać było horyzont.
W tym zmierzchu okrytym błoną smutku
poezja ruszyła na polowanie.
Za oknem szumi wiatr,
a mama całe dnie tylko przesiaduje
w palcie przyszytym do guzika.
Cały dzień kuli się na łóżku
jak zakonnica po złożeniu ślubów.
Szyjmy szybko, pozszywajmy nici.
Siedemdziesiąt pięć lat, siedemdziesiąt pięć biczy:
wszystko się zmieści, Dionizos i Apollo,
zimne i ciepłe poranki,
liść laurowy w zupie, pieczona w chlebie golonka,
znoszona skórzana kurtka i knedel bez powideł,
kilka maszyn do szycia.
Mamo, żadnych symboli, tylko zimny tonik
i porzucony parasol.
Tak jak rytm porzuca literę,
tak jak odpada od niej znak diakrytyczny,
tak jak jazz zrujnowanej nocy zmienia się w wigilię.
synku, my i tak siedzimy
w jakimś zapomnianym kącie świata,
drzewa kołyszą się w strefie łagodnie umiarkowanej,
a ty wciąż tylko piszesz,
zaganiasz, pleciesz noc wokół nas
Mamusiu, zerwała się nić,
poszło oczko w pończosze.
Ojciec żyć po węgiersku, serbsku, niemiecku.
Frankfurt am Main, via Passau.
Zwanzig dollar u piczku materinu.
Liryka zmęczyła się produkcją nadwyżki wartości,
pojechała na wycieczkę do enerde,
zmęczyła się karaniem uniwersum,
miękkobrzuchego wszechświata.
Gigantyczny traktor pruje rzeczywistość.
Mamo, życie jest nicią
w palcie doszytym do guzika.
synku, nie trzeba wszystkiego rozumieć,
brać sobie do serca każdej gadaniny,
nie trzeba
Mamo, nie pamiętam,
dlaczego Ferike wciąż powtarzał: fryga.
Nie wiem, nie pamiętam.
Fryga, jedna troska z głowy.
Tymczasem rozpisać to wszystko:
wycieraczkę, wieszak, sąsiada Ferike.
Rozpisać, wpisać w całość.
Nowy, wymazujący całość zapis.
Déja vu któregoś tam lipca.
Wyznaczmy kierunek:
Casablanca, Lautrémont, Montevideo.
Prawda, że wypuściliśmy się daleko?
Mamo, co mam powiedzieć,
co myśleć o poezji,
a co o miłości,
skoro wszystko mieści się w jednym słowie?
Nie rozumiem, to wszystko leży pokonane,
i skonają wszystkie wiersze,
a Ferike-fryga już nie pojedzie do Urugwaju.
Mamo,
w tobie drzemią miasta,
pola kukurydzy, śpiewacy cechowi,
wioski, przędzalnie konopi, stacje kolejowe,
letnie zapachy, strumienie, gaje,
liryka ucieka w poszukiwaniu straconego czasu.
synku, wracaj,
dziadek umarł,
powiesił się w szopie,
a Csöpi odszedł z domu
Mamo, liryka już ostatecznie odwołana.
Wszystko sprowadzone do jednego letniego popołudnia,
do kapsułki nitrogliceryny,
do poduszki, na której spędziłaś większość życia,
i faszerowałaś kurczaki, gołębie,
tuczyłaś kaczki, gęsi.
O tak, liryka maszeruje.
Siedemdziesiąt pięć lat, siedemdziesiąt pięć smaków i wymierzonych
policzków.
Lśniące kudły ścinane z prędkością wideoklipu.
Czyste upojenie, łagodny zapach,
stopniowanie smaków.
Na werandzie błotnisty ślad zaśnieżonych butów.
Mamo,
nie umiem zerwać z ciężką jak ołów tradycją,
z Ferike, kosiarką i Las Vegas,
z twardym rytmem pieśni.
Synku, nie trzeba zawsze wszystkiego rozumieć,
nie trzeba
Mamo,
co u ciebie w sercu, to u mnie na ustach,
Szpik kostny, limfa, ślepa kiszka.
Powaliła nas rzeczywistość.
Chciałbym cię ogołocić, poezjo.
Rozpiszę cię, zapuszczę w tobie korzenie.
Już nic mnie nie powstrzyma.
Tylko bez paniki,
tylko bez emocji.
synku, mnie już nic nie potrzeba,
nic nie trzeba
Mamo, widzisz poniosło mnie.
Fonem miłości fika koziołki.
Widzisz, że mkną chore promienie słońca,
wszystkie mkną ku ziemi.
Mamo, nadejdzie wieczór,
szybki wieczór jesienny,
i będzie smutny, wieczór będzie smutny,
pieśń powolna, krew gęsta.
Nikt poza tobą nie zrozumie,
kiedy jutro rano wiatr
będzie szarpał kłębem nici na płocie.
przełożyła Julia Wolin